Swego czasu Style Digger pisała na swoim
blogu o dziewczynach, którym nie brudzą się buty. Takich, które zawsze dobrze
wyglądają, nawet po całym dniu biegania w upale i deszczu z trójką dzieci.
Czytałam o św. Teresie, że „nawet jako zakonnica nosiła habit z niezrównaną
elegancją”.
Ja niestety do takich kobiet nie należę. Jakiś
czas temu byłam na warsztatach gotowania. Fotograf też tam był, więc na
zdjęciach mam kolejny dowód na prawdziwość powyższej smutnej tezy: fartuch
założony krzywo, kokarda zawiązana z boku zamiast na środku, szelki
przekręcone. Nawet łańcuszek z zawieszką wiecznie się tak przekręca, że
zapięcie mam z przodu zamiast z tyłu, a zegarek nie chce być pośrodku przegubu
dłoni. Myślę, że to takie drobiazgi sprawiają, czy ktoś wygląda schludnie czy
niedbale. Już od dłuższego czasu próbuję poskładać idealną garderobę, ale jak
się nie umie nosić habitu „z niezrównaną elegancją” to i suknia księżniczki
będzie odstawać. Ale się nie poddaję i nawet czynię pewne postępy.
Moją największą zmorą są wymięte ubrania.
Jeśli ciuch ma choćby minimalne tendencje do gniecenia się, na mnie się
wygniecie w piętnaście minut. Jak to możliwe, że niektóre kobiety potrafią
usiąść w spódnicy tak aby nadal wyglądała jak świeżo uprasowana? Ja się
poddałam w kwestii opanowania tej trudnej sztuki. Zamiast tego poluję na
ubrania, które się nie gniotą. Ich znalezienie graniczy z cudem, ale czasami
się udaje.. To pierwsza rzecz jaką sprawdzam w sklepie.
Wiem też, że nie mogę nosić materiałów
podatnych na tzw. obieranie się ani słabej jakości – o ile księżniczka we
wszystkim może wyglądać pięknie, na mnie byle jaki materiał będzie wyglądał po
prostu byle jak. Jeśli coś może się rozciągnąć, rozpruć, wystrzępić – z
pewnością stanie się to po pierwszym założeniu, najpóźniej po pierwszym praniu.
A skoro już o praniu mowa – znam swoje lenistwo i nie łudzę się, że będę nosić
ubrania do chemicznej pralni, prać ręcznie, prać osobno, delikatnie wyżymać i
suszyć w stanie rozłożonym – takie rzeczy odpadają. Moje ciuchy muszą być
proste w konserwacji i odporne na przekroczenie temperatury wskazanej przez
producenta. Muszą być też odporne na plamy – tak, zawsze się ochlapię sosem od
spaghetti, a planując czerwony barszcz na obiad planuję też ciemne ubranie –
albo jem skupiając się wyłącznie na jedzeniu, bo chwila rozmowy skutkuje
malowniczymi kropkami na bluzce. Można z tym problemem sobie poradzić
zakładając wzorzyste ubrania, ale to niestety nie mój styl.
Nigdy nie wkładam bluzek w spodnie/spódnice –
na pewno by mi się z nich wyciągały bardziej niż bym chciała. A odkąd noszę
ciężki wisiorek, przestałam nosić dekolty w serek – za bardzo podkreślały, że
wisiorek krzywo wisi. Kupuję rzeczy w pasujących do siebie kolorach i fasonach –
jeśli jest inaczej, nadzwyczaj często noszę akurat te dwie rzeczy z całego zestawu, które się ze sobą
najbardziej gryzą. Naprawdę nie wiem jak to się dzieje...
To samo z butami. Jeśli można gdzieś
porysować obcasy, zadrzeć czubki, zgubić fleka – na pewno skorzystam z okazji.
Mam niesamowitą zdolność do wpadania w kratki wentylacyjne, z których często
nie mogę wydostać obcasa. Nie dla mnie lakierki, przestałyby błyszczeć po tygodniu.
Jeśli jest ostry kamień na drodze albo żużel – na pewno będę tamtędy
przechodzić. W butach tekstylnych na pewno będę musiała przejść po brudnym
piasku, a w sandałach po kałuży. O zamszu nawet nie wspomnę, już dawno
zapomniałam, że można mieć coś takiego na stopach. Moje buty są przeważnie z
łatwo zmywalnej skóry licowej, na niewielkim obcasie, który absolutnie nie może
być obleczony skórą (rysy na czarnym plastiku można zamalować choćby flamastrem,
a uszkodzona skóra nadaje się tylko do wymiany). Zimą sprawdzają się buty na
grubej, gumowej podeszwie. I najgrubsze czarne rajstopy, w których nie pójdzie
żadne oczko - przynajmniej nie od razu, bo jak już pójdzie to przy takim
kolorze to tylko druga para może mnie uratować. Latem noszę rajstopy najbardziej
dopasowane do odcienia skóry – prawie
nie widać jeśli będą pozaciąganie.
Lakier na moich paznokciach też trzyma się
krócej niż bym chciała, ale odkąd stosuję taki prawie bezbarwny, mój problem
stał się niewidoczny dla dalszego otoczenia. Włosy mam wystarczająco długie by
spiąć w razie bad hair day, a gumki noszę w hurtowych ilościach – tak na
wszelki wypadek. Używam minimalnej ilości kosmetyków, bo najpierw się maluję, a
potem ubieram, więc wiadomo jakim bałaganem kolorystycznym może się to dla mnie
skończyć.
I tak dzień za dniem staram się doganiać te
dziewczyny, którym nigdy nie brudzą się buty..
Doskonale Cię rozumiem, przeżywam ten "koszmar" każdego dnia :D Ale zaakceptowałam to, że nie muszę wyglądać tip-top. Po prostu staram się nie wyglądać niechlujnie :)
OdpowiedzUsuńHe he, ja też staram się nie wyglądać niechlujnie, bo tak na tip-top to nawet na własnym ślubie nie byłam:)
Usuń