O mnie

Moje zdjęcie
Chcę żyć życiem uważnym, świadomym i radosnym. Nie zawsze się da, nie zawsze potrafię, nie zawsze się udaje. Ale nieustannie próbuję.

piątek, 16 listopada 2012

Prezenty, czyli jak nie dostawać kurzołapów

Niekiedy pada na minimalistów blady strach, że znów dostaną całą stertę „czegoś”: te wszystkie imieniny, urodziny, rocznice i święta ... Jak to ogarnąć? Nie ma co liczyć, że ktoś sam wpadnie na to, czego nam potrzeba. Owszem, zdarzają się osoby obdarzone telepatią, ale generalnie jak sami nie powiemy to obowiązku czytania w myślach nie ma. Wybór jest prosty: albo z uśmiechem na ustach i udręką w sercu przyjmujemy wspaniały, z miłością ofiarowany kurzołap, albo sugerujemy, co chcemy dostać: mniej lub bardziej wprost, w zależności od osobistych zdolności, relacji i sytuacji.  Poniżej kilka sposobów. Jeśli ktoś chce dodać własny – zapraszam.
1.           Ultraminimalistyczny: ustalamy z najbliższymi, że niczego sobie nie kupujemy, życzenia są wystarczającym dowodem uczuć,  pamięci i tego wszystkiego, czego symbolem przywykło się uważać dawanie prezentów
2.           Limitowy: ustalamy maksymalną kwotę, za którą może być kupiony prezent. Im niższy limit, tym ewentualny kurzołap mniejszy i łatwiej go ukryć, a następnie dyskretnie się pozbyć
3.           Czasowy: tłumaczymy, że jedyne czego nam brakuje to czas i najlepszym prezentem będzie zaopiekowanie się przez jedno popołudnie naszym psem/dzieckiem/teściową czy innym kochanym, lecz zajmującym domownikiem
4.           Przyjacielski: najlepszym prezentem będzie wspólne wyjście, choćby do parku
5.           Składkowy: chętnie urządzimy imprezkę, a w ramach prezentu prosimy o ciasto i sałatki
6.           Odnawialny: obwieszczamy, że najbardziej nas ucieszy szampon, żel pod prysznic, herbata czy inne dobra, które cyklicznie kupujemy i zużywamy
7.           Charytatywny: jako że sami niczego nie potrzebujemy, prosimy o przelew na konto organizacji charytatywnej albo przybory szkolne dla domu dziecka
8.           Skarbonkowy: zbieramy na kredyt/podróż/posag, więc prosimy o wrzucenie drobnych lub grubych do skarbonki (tylko bez podglądania wrzucających!)
9.           Biznesowy: skoro ktoś koniecznie chce nas uszczęśliwić gadżetem, niech to będzie coś super modnego, co z łatwością upchniemy na Allegro
10.         Przechodni: jeśli nasi najbliżsi są dla siebie nawzajem wystarczająco dalecy, możemy prosić kolegę X o kupienie czegoś, co następnie sprezentujemy koledze Y
11.          Kulinarny (prędzej czy później musimy przecież coś zjeść): oznajmiamy, że jako świeżo upieczeni fani kuchni amerykańskiej, będziemy szczęśliwi gdy otrzymamy puszkę kukurydzy i kupon do Mc Donaldsa (wersja luksusowa: jako fani kuchni rosyjskiej prosimy o kawior i kawałek niedźwiedzia)
12.         Konkretny: „widziałam fioletową bluzkę z żabotem w sklepie X, druga półka z lewej, ale niestety nie mieli rozmiaru 38. Ma być w przyszłym tygodniu, jaka szkoda że mogę tam zajrzeć dopiero w następnym m-cu, mogą już jej nie mieć...”
13.         Kulturalno-usługowy: wszystko już mamy, ale zawsze się ucieszymy z karnetu do kina/fryzjera/myjni…
14.         Zdolnościowy: „jako że jesteś wybitnym ekspertem w tej dziedzinie, czy w ramach prezentu nauczysz mnie pływać/Excela/kaligrafii?”
15.         Negatywny: krytykujemy wszystkie otrzymane prezenty. Z każdym kolejnym rokiem marudzenia jest coraz większa szansa, że wszyscy zapomną o naszych urodzinach,a w święta spotkają się bez nas.

niedziela, 23 września 2012

Kuchenne opowieści z morałem

 Nie mogę o sobie powiedzieć, że się prawidłowo odżywiam, szczególnie zdaniem powszechnie uznanych żywieniowców. Praca nad zmianą złych nawyków w tym zakresie to długa, wyboista droga z rondami, na których nieraz zawracałam do punktu wyjścia lub skręcałam w niewłaściwą stronę. Ale udało mi się wypracować sporo nawyków, z których jestem naprawdę dumna i to częściowo usprawiedliwia moje poniższe wymądrzanie się.
            Wszystko się zaczęło dawno, dawno temu, kiedy ledwie byłam w szkole podstawowej. Wtedy to po raz pierwszy sięgnęłam po encyklopedię żeby zobaczyć, jaka witamina mi pomoże na zajady. Wcześniej słyszałam, że pomaga na to jakaś witamina, ale nie pamiętałam, która i w czym ją można zjeść. Do apteki było daleko, więc nawet mi do głowy nie przyszło, żeby tam pójść po jakąś cudowną tabletkę. Na szczęście miałam stare wydanie encyklopedii, gdzie znajdowała sie tabela wszystkich witamin i ich głównych źródeł. I tak się zaczęło… Zupełnie niepostrzeżenie i bez szczególnego wysiłku zostałam ekspertem w dziedzinie leczenia chorób i poprawy urody pożywieniem. Co nie znaczy, że z miejsca zaczęłam przekładać wiedzę na praktykę… Ale jak się zastanowię, ile razy sięgałam po zdrową żywność zamiast po tabletkę, mogę stwierdzić, że nauka nie poszła w las. Stąd morał pierwszy:
Nasiąkasz tym, co czytasz. Warto wzbogacać swoją wiedzę co do zasad zdrowego odżywiania, mikro-i makroelementów. Może nie jutro, ale któregoś dnia zauważysz, że teoria stała się praktyką.
            Swoją wiedzę wzbogacałam także w zasady różnorakich diet odchudzających. Niektóre nawet stosowałam, z gorszym lub lepszym skutkiem, ale zawsze krótkotrwałym. Na szczęście nie byłam w tym dietowaniu wytrwała i szybko zrezygnowałam ze stosowania jakichkolwiek diet. Dlaczego „na szczęście”? Nie znam ani jednej osoby stosującej dietę odchudzającą, która by nie wróciła do poprzedniej wagi. Morał drugi:
Najlepsza dieta to brak diety, lepiej postawić na zmianę nawyków.
            Warto obserwować wpływ sposobu odżywiania na własny organizm. Mój cholesterol zawsze był w normie, mimo ciągłego jedzenia jajecznicy na śniadanie. Jakiś czas temu próbowałam ograniczyć ilość mięsa w diecie do przepisowych 2-3 razy w tygodniu. A właściwie do 4-5 razy w tygodniu, bo jestem wybitnie mięsożerna. Patrząc na moje słabe wyniki badań, lekarka zapytała, czy jestem wegetarianką. Morał trzeci:
Obserwacja reakcji własnego organizmu to podstawa. To, co dobre dla innych, niekoniecznie sprawdzi się w Twoim przypadku.
            Mając się świadomość, co jest dobre dla zdrowia, miałam podstawę do wprowadzania zmian. I tak np. któregoś lata zaczęłam pić 1,5 l wody mineralnej dziennie. Efekty były niesamowite – lepsza cera, zanikający cellulit, bielsze zęby. Ale z nadejściem jesieni znów pojawiły się hektolitry kawy i herbaty. Któregoś dnia kawa przestała mi smakować, więc przestałam ją pić. Za to herbatę zaczęłam pić z sokiem malinowym. Po pewnym czasie producent zmienił sok na bezwartościowy syrop, ale ja już zdążyłam się uzależnić od słodkiej herbaty. Udało mi się zwalczyć ten nałóg, choć nie za pierwszym razem. Różnica jest taka, że tym razem nie zaczynam pić herbaty z syropem, bo „miałam ciężki dzień” i „to tylko jeden raz”. Wiem, że z jednego razu szybko zrobiłyby się dwa, trzy, cztery… Morał czwarty:
Jeśli pracowałaś/eś nad wykluczeniem czegoś niezdrowego ze swojej diety, podwójnie uważaj, by nie wrócić do złych nawyków. Szkoda byłoby zmarnować tę całą pracę nad zmianą.
            Z tą zmianą nawyków często bywało tak, że pewnego pięknego dnia się budziłam i postanawiałam, że od dziś jem tylko zdrowe rzeczy. Jako że nagłe jedzenie wyłącznie zdrowych rzeczy było sporą rewolucją, była to droga przez mękę, gdyż organizm głośno i wyraźnie domagał się tego, co zawsze miał. A to z kolei kończyło się szybkim powrotem do ulubionego bezwartościowego jedzenia, i to powrotem ze sporą porcją wyrzutów sumienia, że znowu robię to samo. Morał piąty:
Od rewolucji lepsza jest ewolucja, czyli powolne i systematyczne zmiany we właściwym kierunku. Cera nie polepszy się w pięć minut ani nie ubędzie z dnia na dzień 20 kg, ale kiedyś ten piękny dzień nadejdzie. I nawet jeśli dasz sobie na zmianę nawyków dwa lata, one też miną, i to szybciej niż Ci się zdaje.
            Aby mieć pole do zmian, najpierw trzeba było nabrać tych złych nawyków. Wszystko zaczynało się od niewinnego próbowania: nowego gatunku ciastek, które potem kupowałam co drugi dzień, intrygujących smaków lodów (ogólnie nie przepadam za lodami, ale udało mi się znaleźć takie uzależniające) czy wspomnianej wyżej herbaty z sokiem malinowym. Nie mówię, że powinniśmy jeść tylko to, co znamy, ale… Morał szósty:
Lepiej zapobiegać niż leczyć. Zastanów się zanim spróbujesz czegoś, czego absolutnie nie powinno być w Twojej diecie.
Kiedyś postanowiłam nie jeść słodyczy w poście. Oczywiście rzuciłam się na nie niezwłocznie  po zakończeniu tego okresu, z zamiarem zrekompensowania sobie czasu wyrzeczeń. Liczyłam się z tym, że po takiej akcji słodycze mogą mi smakować jeszcze bardziej i że się na nie rzucę jak wygłodzony tygrys. I co? Już nie byłam w stanie zjeść całej czekolady na raz. Morał siódmy:
Małe wyrzeczenia mogą dać duże efekty - szczególnie jeśli chodzi o odzwyczajenie się od słodkiego smaku, bo im więcej jemy słodyczy tym większą mamy na nie ochotę.
Tamten post był dla mnie sporym wyzwaniem. Niby nie myślałam ciągle o słodyczach, ale często mi się śniły, i to w wyolbrzymionej wersji: pamiętam ogromne batony z orzeszkami wielkości ziemniaków, ptasie mleczka rozmiaru pudełek na buty i kruche ciasteczka o średnicy tortownicy.. Odstawienie słodyczy na jakiś czas było dobrym pomysłem, ale czułabym się nieszczęśliwa gdybym sobie postanowiła, że już nigdy nie zjem niczego słodkiego. Morał ósmy:
Wszystko jest dozwolone w małych ilościach – o ile jesteś osobą potrafiącą poprzestać na małych ilościach…

piątek, 3 sierpnia 2012

ŻYWNOŚĆ i "żywność"

Mój jadłospis nie jest idealny. Ważny jest dla mnie smak i nie będę się zmuszać do jedzenia wodorostów ani chleba z płyty paździerzowej (czyli chrupkiego pieczywa), choćby zawierały wszystkie mikroelementy świata jednocześnie. Ze względu też na smak nie zamierzam sobie odmawiać ulubionych potraw. Skoro jednak decyduję się na coś niezdrowego, dbam o to, by przynajmniej nie było toksyczne.
1.         Nawet jeśli mam ochotę na coś niezdrowego, wybieram coś z wyższej półki: prawdziwa czekolada mniej szkodzi mojemu zdrowiu (o ile w ogóle szkodzi) i daje więcej przyjemności niż byle jaka podróbka. Składniki muszą być najwyższej jakości. Pod tym pojęciem rozumiem naturalność: jeżeli w śmietanie znajduje się mączka chleba świętojańskiego i guma guar, nie kupię takiej śmietany. Nieważne, czy mączka chleba jest szkodliwa czy nie, to nie jest naturalny składnik śmietany. Gdybym chciała zjeść mączkę chleba świętojańskiego, to bym kupiła tę mączkę, a nie śmietanę. O dodatku różnych „E” nawet nie wspomnę. Nie uczę się, które numery „E” są ok. (to zbyt skomplikowane), po prostu zakładam z góry, że żadne z nich nie powinny się znaleźć w żywności, skoro nie występują w niej naturalnie. A jeśli w niej występują, to po co jeszcze ją sztucznie wzbogacać? Nawyk czytania etykiet jest kosztowny – wartościowe artykuły zwykle są droższe. Ale wolę z czegoś zrezygnować niż zjeść barwnik z mszycy.
2.         Nie kupuję dań gotowych  – a dokładnie to ich nie jem. Mój ukochany jest wielkim fanem gotowych posiłków i jak dotąd nie udało mi się nic na to poradzić. W sytuacji awaryjnej zdarza mi się  zjeść obiad z folii, ale zawsze mam wrażenie, że ta żywność jest jakaś bez energii, nawet jeśli nie zawiera konserwantów czy polepszaczy smaku. Nie unikam restauracji, bo tam zwykle czuję tę energię. Oczywiście nie mam tu na myśli sieciówek zaopatrujących się we wszystkie produkty w zamorskiej centrali. Jest sporo prawdy w powiedzeniu, że posiłek przyrządzony z sercem lepiej smakuje.
3.         Staram się kupować żywność nieprzetworzoną: surowe mięso zamiast gotowych wędlin, maliny zamiast syropu malinowego (ciekawostka: żaden ze spotkanych przeze mnie syropów malinowych nie zawierał więcej niż 4,5% soku malinowego), jabłka zamiast marmolady. Oczywiście nie łudzę się, że kupowane przeze mnie jabłka pochodzą z ekologicznego obszaru Polski, z jabłoni rosnącej nad krystalicznie czystym źródłem i podlewanej jedynie letnim deszczem. Jednak kupując jabłko kupuję „tylko” pestycydy, natomiast takie jabłko w marmoladzie, oprócz pestycydów zawiera jeszcze gumę guar, kwas cytrynowy, sorbinian potasu, a w skrajnych przypadkach jeszcze ze dwa „E”. Im mniej przetworzona żywność tym lepiej.
                I na koniec apel: ludzie, czytajcie etykiety. Mamy tak dużo fatalnej żywności, bo mało kto sprawdza, co tak naprawdę kupuje, więc producenci pchają sztuczne dodatki bez opamiętania. Ostatnio nawet bułkę tartą trudno kupić bez jakiegoś „E”, a przecież to powinno być zwykłe zmielone pieczywo. Czytanie etykiet zajmuje dużo czasu tylko na początku - większość kupowanych przez nas artykułów spożywczych się  powtarza, więc to nie jest trudne zawsze kupować jogurt firmy X i co jakiś czas sprawdzić, czy firma X nie zmieniła składu. Nie każdego stać na zakupy w sklepie ekologicznym, ale jeszcze można znaleźć całkiem jadalne produkty w przeciętnym sklepie spożywczym czy na bazarku.





sobota, 2 czerwca 2012

Kompas i zegarek

Od wielu lat pracowałam nad poprawą własnej efektywności: jak coś zrobić lepiej i szybciej.  Jak przygotować doskonałą analizę danych w pół godziny. Jak ugotować trzydaniowy obiad w pół godziny. Jak się wybrać do pracy w pół godziny. Uczyłam się nowych formuł w Excelu, testowałam przepisy kulinarne i doskonaliłam schemat porannych przygotowań. To ważne, gdyż mamy tyle codziennych zadań, że nie sposób wszystkim podołać będąc niezorganizowanym i chaotycznym. Ale całkiem niedawno odkryłam coś ważniejszego: przede wszystkim trzeba sobie zadać pytanie, po co to robię? Czy trzydaniowy obiad jest dla mnie ważny? Komu i w jakim celu potrzebna jest moja analiza? Zadawanie sobie tego pytania powoli zmienia moje życie.
Na pewnym szkoleniu usłyszałam o porównaniu ludzi żyjących według zegarka i według kompasu. Ci pierwsi koncentrują się na doskonaleniu wykonywania swoich obowiązków, ci drudzy na tym, co dla nich najważniejsze. Pierwsi szybko zorganizują wyprawę w góry i błyskawicznie zdobędą szczyt, ale może się okazać, że tak naprawdę ich celem była inna góra, bo wcześniej nie zastanowili się, dlaczego chcieli się wspiąć akurat na ten szczyt. Nieraz robimy coś z przyzwyczajenia, tak pochłonięci codzienną rutyną, że nie mamy czasu pomyśleć, czego tak naprawdę chcemy. Żyjemy od zadania do zadania nie mając pojęcia, jak kształtować swoje życie. A kiedy zaczniemy się zastanawiać, co chcemy osiągnąć, może się okazać, że straciliśmy mnóstwo czasu i energii zdobywając niewłaściwy szczyt.
Ludzie żyjący według kompasu również mogą być efektywni, a dzięki ciągłemu sprawdzaniu, czy idą we właściwym kierunku, osiągną to, czego rzeczywiście chcieli. Są skoncentrowani na tym, co dla nich najważniejsze, nie zajmują się rzeczami nieistotnymi ani oddalającymi ich od celu.
Jestem w trakcie przestawiania się z zegarka na kompas. Efekty zmiany podejścia odczuwam przede wszystkim w pracy. Przy każdym zadaniu staram się zadawać sobie i innym pytanie, po co to robię. W efekcie często się okazuje, że nie muszę iść na spotkanie, zamiast analizy A lepsze będzie przygotowanie analizy B, a z projektu X najlepiej w ogóle zrezygnować, bo wszyscy odniosą większe korzyści, jeśli skupimy się na projekcie Y.  
Niestety kompas nie jest rozwiązaniem wszystkich problemów z brakiem czasu. Jeśli ktoś ma za dużo obowiązków, to choćby był perfekcyjnie zorganizowany i znał swoje priorytety, nie będzie się mieścić w wyznaczonych ramach czasowych. Czasami trzeba powalczyć o swoje. Kiedyś uważałam, że powinnam się zajmować wszystkimi zleconymi sprawami, ale okazało się, że to nieprawda. Mam wybór! Właściwie uzasadniona odmowa zwykle jest akceptowana. Zapewne nie w każdej pracy tak jest, w mojej również bywa to trudne, ale mniejszą niedogodnością jest uprzejma odmowa niż poczucie zmarnowanego czasu i energii na robienie czegoś bezsensownego.

poniedziałek, 14 maja 2012

Minimalistyczna szafa

Moje ubrania zawsze mieściły się na kilku półkach. Nie miało to jednak nic wspólnego z koncepcją garderoby w pigułce – raczej był to zbiór przypadkowych, trudnych do połączenia ze sobą rzeczy. W efekcie jakoś udawało mi się ubierać, ale nie mogę powiedzieć, że był to efekt spektakularny. Jakiś rok temu postanowiłam to zmienić:
1.     Przeanalizowałam wnikliwie wady i zalety swojej sylwetki: co jest jej atutem i zasługuje na pokazanie, a co należałoby ukryć.
2.     Zapoznałam się z typologią sylwetek Goka Wana oraz Trinny i Susannah i określiłam, do którego typu pasuję i w jakich fasonach byłoby mi dobrze. Wydawało mi się, że dawno to wiem, a jednak dzięki książce Goka odkryłam kilka fasonów, na które wcześniej nawet bym nie spojrzała.
3.     Potem przyszedł czas na analizę kolorystyczną. Zaczęłam od słynnego podziału na pory roku, ale widząc na forach dyskusyjnych jak stylistki „z wieloletnim doświadczeniem” kłócą się czy Nicole Kidman jest wiosną czy jesienią, trochę straciłam wiarę w sens tej typologii. Skupiłam się na określeniu, czy pasują mi zimne czy ciepłe kolory, a potem, które z nich najbardziej.
4.     Z tych najlepiej dopasowanych kolorów wybrałam kilka, w które chciałabym się ubierać, plus czarny, który będzie dobrą bazą. Nie jest to akurat „mój” kolor, ale np. czarna spódnica będzie się dobrze komponowała z wszystkimi kolorami i nie będzie przecież przy twarzy.
5.     Określiłam swój styl. Moda modą, sylwetka sylwetką, ale niektórych rzeczy za nic nie włożę, choćby wszyscy dookoła mówili, że są dla mnie stworzone. Przyjrzałam się swoim ubraniom: co w nich lubię, dlaczego ciągle je zakładam albo dlaczego wciąż czekają na swoje pięć minut, które nigdy nie nadchodzi?
6.     Przejrzałam zawartość szafy i wyrzuciłam/oddałam na PCK/wystawiłam na Allegro wszystko (PRAWIE wszystko…), co nie pasowało do mojej sylwetki i typu urody. Niee, to się nie stało za jednym razem – przeglądanie ubrań odbyło się już kilkakrotnie i nie jest to zakończony proces. Wciąż odkrywam rzeczy, których już nie założę, a które jakimś cudem nadal pozostają w szafie.
7.     Zrobiłam spis rzeczy, które potrzebuję dokupić. Przemyślałam też, na jakie okazje będę je zakładać i czy pasują do reszty garderoby.
8.     Jako osoba praktyczna ustaliłam ze sobą, że nie będę kupować rzeczy gniotących się od samego wiszenia w szafie. Wrodzona niechęć do żelazka powoduje, że takie ubrania bardzo rzadko widuję na sobie.
9.     Jako osoba nie cierpiąca tzw. łażenia po sklepach, postanowiłam nie kupować hitów sezonu. Nie jest fajnie usłyszeć „jak cudownie wygląda na tobie ta sukienka z 2001 roku! W czym ją pierzesz, że się jeszcze nie rozpadła?”
10.  Jako minimalistka postawiłam na jakość, a nie ilość. Wolę mieć kilka doskonale skrojonych i starannie uszytych ubrań niż całą szafę byle czego z wystającymi nitkami i zacinającym się zamkiem.
11.  Jakość kosztuje, a ja nie lubię wydawać fortuny na ubrania, dlatego poszukiwania postanowiłam prowadzić głównie na sezonowych wyprzedażach i promocjach tudzież znaleźć coś wcześniej i czekać, aż sprzedawca zmieni zdanie co do ceny.
Uzbrojona w listę zasad i listę zakupów ruszyłam do sklepów. Zapewne w tym miejscu spodziewacie się ujrzeć doskonale ubraną, zadowoloną z siebie kobietę. Nic podobnego! Być może ten wspaniały moment kiedyś nastąpi, ale teraz jestem przede wszystkim sfrustrowaną i zmęczoną kobietą. Otóż okazało się, że w sklepach nic nie ma! Albo nie pasuje kolor, albo fason, albo cena, a najczęściej (niestety!) jakość. Ilekroć widzę na ulicy dobrze ubraną dziewczynę, mam ochotę pobiec za nią i prośbą lub groźbą wydrzeć adresy sklepów, w których się ubiera. Szukanie „perełek” w stosach byle jakich szmatek niestety nie jest moją mocną stroną. Moja szafa staje się coraz bardziej minimalistyczna, a hasło „nie mam co na siebie włożyć” ma szansę stać się faktem.
Zdążyłam też popełnić kilka zakupowych błędów. Nawet jeśli się zna swoje oczekiwania, nie jest łatwo przejść od wspaniałej teorii do wspaniałej realizacji. W chwilach słabości kupiłam kilka ubrań, które „prawie” spełniały moje kryteria albo w trakcie użytkowania okazało się, że to, co fantastycznie wyglądało w przymierzalni, w warunkach domowych już niekoniecznie (ach, te sklepowe lustra wyszczuplające..).
Ale nie poddaję się… Jeżeli kiedyś stanę się tą doskonale ubraną kobietą, niezwłocznie napiszę, jakim cudem tego dokonałam.

piątek, 27 kwietnia 2012

Zrób to teraz!

Dzisiaj będzie o czymś bardzo oczywistym i bardzo upraszczającym życie, a jednak zbyt rzadko stosowanym: o zasadzie „zrób to od razu”. Zacytuję fragment artykułu o osobistej efektywności, z bardzo starego „Zwierciadła”:
Zrób to teraz! I tylko jeden raz. Dzięki temu nie będziesz do tego wracać, zaoszczędzisz czas i zrealizujesz zadanie, które pozostając niewykonane, utrudnia realizację innych.
Zrób to teraz! A mniej spraw będzie zaprzątało twój umysł. To pozwoli ci bardziej się skoncentrować i szybciej pracować.
Zrób to teraz! I rozwiąż problem zanim urośnie. W ten sposób małe problemy nie będą przeradzać się w wielkie, których rozwiązanie wymaga dużo więcej czasu. Efektem będzie mniej sytuacji kryzysowych.
Zrób to teraz! A nie będziesz tracić czasu na wyjaśnienie, dlaczego tego nie zrobiłeś. Tym samym unikniesz zakłóceń rytmu pracy i poprawisz jej jakość.
Zrób to teraz! A nie będą niepokoić cię sprawy, które niezbyt lubisz. Jeśli odkładasz niemiłe czynności na później, nie przestajesz o nich myśleć. Twoja praca jest wtedy mniej efektywna, a ty się stresujesz”.
Typowe reakcje na te zalecenia to: „ta zasada nie działa, mam tyle spraw na głowie, nie mogę przecież robić wszystkiego od razu” oraz „ja przecież robię wszystko od razu, ale i tak z niczym się nie wyrabiam”. W tym miejscu warto sobie odpowiedzieć na kilka pytań:
- ile razy czytamy ten sam e-mail zanim zdecydujemy się na niego odpowiedzieć?
- jak często mówimy „no to się zdzwonimy”, „obgadamy to później”, zamiast od razu ustalić termin spotkania czy omówić sprawę?
- ile razy przekładamy dokumenty z miejsca na miejsce sprawdzając co trzeba zrobić zamiast po prostu zacząć to robić?
- ile razy przekładamy wyznaczony sobie termin realizacji aby „chwilę odpocząć” w necie/przed telewizorem/na kawie?
Często odkładamy na później rzeczy, które są najważniejsze. Nie tworzymy dalekosiężnych planów, bo tkwimy po uszy w zadaniach „na wczoraj”. Nie realizujemy swoich pasji, bo najpierw trzeba zrobić pranie i oddać buty do szewca. Nie pielęgnujemy swoich relacji z ludźmi, bo jesteśmy zbyt zmęczeni codziennością. Odkładamy spotkanie na weekend, bo wtedy będziemy bardziej wypoczęci, a gdy przychodzi weekend, odkładamy wizytę na następny weekend, gdyż koniecznie musimy umyć okna.  W efekcie na to, co najważniejsze, już nie ma czasu. A przecież tym, co najważniejsze, powinniśmy się zająć w pierwszej kolejności, aby pod koniec dnia nie okazało się, że znów zmarnowaliśmy go na troszczenie  się o drobiazgi, które mogliśmy zupełnie pominąć. Ale o priorytetach będzie w innym wpisie.
                Czasami nie da się zrobić czegoś od razu (potrzebujemy dodatkowych informacji lub narzędzi albo pomocy ze strony innych osób). Często jednak po prostu znajdujemy sobie milion wymówek, szczególnie gdy stojące przed nami zadanie nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych. Oczywiście znam to z własnego doświadczenia… Wiem też, że odkładanie nic nie daje poza chwilą oddechu („uff, jeszcze nie muszę się tym zajmować”), okupioną mniej lub bardziej uświadomionym poczuciem winy i lękiem przed zadaniem. Niestety od tego lęku może nas uwolnić tylko działanie i nic się samo nie rozwiąże, dopóki nie zajmiemy się problemem. Za każdym razem, gdy udaje mi się przezwyciężyć pokusę odkładania, jestem z siebie dumna. I nawet jeśli zadanie do wykonania było rzeczywiście okropne, czuję ten błogi spokój, że nie muszę się już nim zajmować ani nawet o nim myśleć.

niedziela, 4 marca 2012

Cisza dla początkujących

Szczęśliwe domy są wypełnione ciszą. Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji. Bywają gwarne i hałaśliwe, gdy domownicy się zgromadzą albo wpadną goście z wizytą. Czasem gra radio albo jest włączony telewizor, ale przeważa cisza. Nie taka dzwoniąca w uszach, ale jakby wewnętrzna, wynikająca z harmonii codziennych dźwięków. Mieszkańcy takich domów nie mają zwyczaju włączania muzyki zaraz po przebudzeniu czy przyjściu z pracy. Czasami tak robią, ale na zasadzie wyjątku, a nie nawyku.  Nie mają potrzeby zagłuszania hałasem własnych myśli. Wystarczają im naturalne, codzienne odgłosy: szum gotowanej wody, kroki na schodach, świergot ptaków za oknem. Przebywanie w takich domach jest ukojeniem, wspaniałą formą relaksu. Cudowna jest ta pewność, że nie będzie się prowadzić rozmowy przy włączonym  telewizorze, w stresie, że gospodarz nie usłyszy jakiejś istotnej kwestii z filmu, który ogląda jednym okiem.
Dominique Loreau w „Sztuce prostoty” radzi, aby dbać o swój słuch i zwrócić uwagę na dźwięki, jakimi się otaczamy. Mamy niewielki wpływ na poziom ulicznego hałasu, ale możemy przynajmniej wybrać odpowiadający nam dzwonek domofonu i cicho zamykać drzwi.
Nie jest łatwo przejść do świata ciszy. Bywa męcząca, kojarzy się z samotnością, niekiedy zmusza do myślenia o rzeczach, o których wcale nie chcesz myśleć. Ucho nawykłe do ciągłego hałasu domaga się choćby radia. A jednak warto to zmienić. Faulkner napisał, że „mamy radio zamiast głosu bożego”, a ktoś inny powiedział, że Bóg przemawia w ciszy. Można się uczyć i pracować przy włączonym radiu, ale czy można głęboko się zastanowić nad swoim życiem? Zaczęłam od małych kroków: wyłączenia dźwięku klawiatury w komórce, minuty ciszy po przebudzeniu. Zablokowałam dźwięk w komputerze. Potem zaczęłam wyłączać radio gdy nie mogłam w nim znaleźć odpowiedniej muzyki  (wierzę w siłę protestu konsumenckiego).  Zauważyłam, że dzięki tym drobnym zmianom jest więcej spokoju w moim życiu. Coraz bardziej rozkoszuję się ciszą. Łatwiej i mocniej się koncentruję na tym, co robię. Poranna krzątanina jest spokojniejsza bez radia, a wieczorem szybciej odpoczywam  w ciszy. Uporałam się z kilkoma kwestiami, których wcześniej „nie miałam czasu” przemyśleć. Bardziej doceniam te dźwięki, które sprawiają mi przyjemność. Z drugiej strony, zaczęły mnie irytować te, które wcześniej jedynie mi się nie podobały. Wraz ze zmniejszającą się ilością bodźców coraz bardziej zależy mi na ich jakości. I to właśnie chciałam osiągnąć – nie idealną ciszę, ale tę dbałość o jakość otaczających mnie dźwięków. Świadomie je wybieram i zauważyłam, że są coraz łagodniejsze - choćby melodyjny sygnał telefonu, po którym można się spodziewać wyłącznie przyjemnych rozmów i dobrych wiadomości.

piątek, 27 stycznia 2012

Szum informacyjny

1.    Przestałam oglądać telewizję. Zyskałam mnóstwo czasu, spokoju i wyzbyłam się kompleksów na punkcie swojego wyglądu. Przestałam planować swoje zajęcia pod dyktando programu telewizyjnego.
2.    Nie czytam codziennych wiadomości. Nie muszę wiedzieć „co tam w polityce słychać” i ile osób zginęło w wypadkach samochodowych. Złych informacji zawsze jest więcej, bo lepiej się sprzedają, a ja nie chcę się napełniać negatywnymi emocjami. Nie muszę wiedzieć o wszystkich nieszczęściach, jakie się przydarzyły ludzkości w ciągu ostatniej doby. Nie mam na nie żadnego wpływu i przeważnie nie mogę pomóc. A jeśli mogę, jakimś cudem i tak się o tym dowiaduję.
3.    Nie czytam prasy plotkarskiej ani tzw. kobiecej. Zainteresowanie życiem gwiazd to dla mnie kosmos, a o zdrowiu, urodzie i psychologii już tyle się naczytałam, że epokowych odkryć się nie spodziewam. Czy zauważyliście, że tematy w gazetach się powtarzają? Ile można czytać o walce z kompleksami, odchudzaniu i wspaniałych właściwościach witaminy E. Swoją drogą, samo czytanie nie wystarczy by stać się piękną, mądrą i bogatą, zwykle pomaga DZIAŁANIE.
4.     Unikam wzrokiem bilboardów, neonów i wszelkich tablic informacyjnych, chyba że czegoś akurat szukam. W innych przypadkach staram się skupiać uwagę na bardziej interesujących elementach krajobrazu.
5.    Ograniczyłam słuchanie radia. Przerosła mnie ilość żenujących żartów prezenterów i ilość przerw reklamowych. Mam zaprogramowane tylko te stacje, które uznałam za warte zapisania. Jeśli po przełączeniu z jednej na drugą trafiam wyłącznie na reklamy, irytującą muzykę lub nudne rozmowy, wyłączam radio. Lepiej niczego nie słuchać niż słuchać byle czego.
6.     Płyty włączam rzadko, kiedy akurat mam odpowiedni nastrój na jedną z nich. Wyłączam muzykę gdy się orientuję, że już do mnie nie dociera.
7.     Nie zaśmiecam umysłu filmami i książkami, które nic nie wnoszą do mojego życia. Nie lubię podnosić swojego poziomu adrenaliny kryminałem czy innym horrorem. Nie chcę by tandetny dowcip ze słabej komedii tępił moje poczucie humoru. Nie chcę się zamartwiać  sztucznymi problemami sztucznych bohaterów. Nie chcę by oswojenie z krwawymi scenami niszczyło moją wrażliwość.
Co łączy te wszystkie działania? Próbuję zachować optymizm i pozytywne nastawienie do świata. Chcę by moje życie było piękne i wartościowe. Bardzo się staram, by sobie nie odpuszczać i nie popadać  w bylejakość. Teoretycznie łatwo i przyjemnie jest płynąć z prądem, robić to co „wszyscy”, nasiąkać jak gąbka śmieciowymi treściami, nie zastanawiając się nad ich wpływem, czasami nawet nie zdając sobie sprawy z tego wpływu. Konsekwencją jest przytłoczenie nadmiarem dźwięków, obrazów, informacji, obojętność albo poczucie bezsensu i marnowania czasu. Przesyt, jak po zjedzeniu fast – foodów. Śmieci włożysz – śmieci wyjmiesz.