O mnie

Moje zdjęcie
Chcę żyć życiem uważnym, świadomym i radosnym. Nie zawsze się da, nie zawsze potrafię, nie zawsze się udaje. Ale nieustannie próbuję.

czwartek, 12 grudnia 2013

Inspiracje

Kreatywne podejście do problemów, wynalazki, nowatorskie rozwiązania… To wszystko jest wspaniałą cechą niezależnego myślenia i otwartego umysłu, co oczywiście warto praktykować. Czasami jednak szkoda czasu na wyważanie otwartych drzwi i mozolne odkrywanie czegoś, co inni już od dawna znają i stosują. Nie ma też konieczności płacenia za tę bezcenną wiedzę, bo mnóstwo wartościowych artykułów znajdziemy w Internecie całkowicie za darmo. I o tym będzie ten wpis – o blogach, które mnie szczególnie inspirują i które polecam. Oczywiście są w zakładce z obserwowanymi blogami, ale co innego zamieścić nazwę, a co innego napisać o treści. Jako że nie jestem w stanie opisać wszystkich blogów, do których zaglądam z przyjemnością, wymienię te, które są dla mnie najbardziej inspirujące. Niestety wredny blogger kasuje mi wszystkie linki, więc musiałam poprzestać na nazwach blogów.
Na początek moje najnowsze odkrycie, a w związku z tym największa fascynacja: Akademia Witalności, czyli rzecz o zdrowym odżywianiu. Nie jest to takie sobie bla bla bla, jedz marchewkę, bo marchewka jest zdrowa. Jest to bardzo rzetelnie prowadzony blog z naukowym zacięciem, ale jednocześnie z pazurem, dzięki któremu czyta się go lekko, łatwo i przyjemnie, a potem chce się od razu wyrzucić zupki w proszku i pobiec do warzywniaka (zupek w proszku akurat nigdy nie używałam, ale gdybym używała, to już po lekturze jednego wpisu w Akademii wylądowałyby w koszu). Co jeszcze wyróżnia ten blog? Wiedza wręcz tajemna. Autorka pisze o uleczalności raka, cukrzycy i miażdżycy SAMĄ DIETĄ. I pisze wiarygodnie, podając źródła i linki do badań. Już dawno nie byłam fanką tzw. medycyny konwencjonalnej, ale teraz mój szacunek i zaufanie do koncernów farmaceutycznych z poziomu zerowego spadł do poziomów minusowych.
Moje zaufanie do koncernów chemiczno-kosmetycznych również zostało nadwątlone bardzo dawno temu, ale do tej pory starałam się wybierać „mniejsze zło”, czyli czytać składy etykiet kosmetyków i kupować w miarę nieszkodliwe specyfiki. Piszę „w miarę”, bo kosmetyki ekologiczne są drogie, więc próbowałam znaleźć coś dla siebie w zwykłych drogeriach - przyznaję, że z zaskakująco dobrym efektem, choć nie idealnym. Aż do czasu gdy znalazłam takie właśnie idealne rozwiązanie, czyli Zielony Zagonek: mnóstwo przepisów na domowe kosmetyki i środki czystości. Już wcześniej szukałam takich porad, ale na innych stronach te opisy fazy wodnej, tłuszczowej, próbówki, menzurki wydawały mi się tak skomplikowane, że tylko chemik mógłby się na takie dzieła porywać. A tu proszę, można o tym wszystkim pisać prosto i tak zachęcająco, że przed zrobieniem własnego dezodorantu w sztyfcie nawet przez sekundę nie pomyślałam, że to trudne i może się nie udać. Od tamtej pory moje doświadczenie w produkcji kosmetyków wciąż rośnie, proporcjonalnie zresztą do poprawy cery, satysfakcji i zasobności portfela.
Skoro już o portfelu mowa: polecam blog Wolnym być. Nawet jeśli jesteś mistrzem oszczędzania i wydaje Ci się, że wszystko już wiesz w tej dziedzinie – uwierz mi, jeśli nie zaglądasz na blog Wolnego, to wszystkiego nie wiesz. To, co mi się szczególnie podoba, to jego konkretnie zdefiniowany cel i podkreślenie, jak ważne jest określenie celu aby zacząć oszczędzać. Bez jasno zdefiniowanego celu nie ma motywacji by oszczędzać, codzienna kawa na mieście wydaje się nic nie znaczącym wydatkiem, a na koniec miesiąca znów pojawia się standardowe pytanie „gdzie się podziała moja wypłata”.
Jako że nie samym chlebem żyje człowiek, polecam też blog o prostocie i duchowości: Droga do prostego życia. Jest dla mnie jak kompas i w pełni identyfikuję się z jego wartościami. Niezwykle mi imponuje takie życie pod prąd: uczenie dzieci w domu, ofiarowanie drugiemu człowiekowi czasu zamiast gadżetów, slow life. Życie pełne sensu po prostu.

piątek, 11 października 2013

Superfoods

Po wielu różnych modach żywieniowych przyszedł czas na miłościwie nam panującą modę na superfoods. Cały sztab naukowców badał i katalogował wartości odżywcze wielu produktów, a w końcu wybrał te, które mają najwięcej związków pozytywnie wpływających na ludzki organizm. Uważam, że to wspaniała inicjatywa. Dobrze jest wiedzieć, które produkty są najbardziej wartościowe, zwłaszcza jeśli ktoś nie odczuwa braku jakichś witamin, a po prostu chce się zdrowo odżywiać.
Widziałam kilka takich list, obejmujących żywność z różnych stron świata i teoretycznie każdy mógłby znaleźć coś, co mu odpowiada i na co go stać. Ale jakoś nie nastała moda na zwiększone spożycie orzechów włoskich ani czosnku. Koniecznie musimy jeść akurat to, co rośnie na drugim końcu świata,  egzotycznie się nazywa i jest koszmarnie drogie. Jeśli kasza, to koniecznie kwinoa, a jeśli mąka, to tylko z amarantusa. Zapomnij o kakao, teraz je się karob! Nie smakuje? Jak to nie smakuje, wszyscy to jedzą i mówią, że dobre. A poza tym super-hiper-extra zdrowe. Bez tych wspaniałych specyfików ciężko się rozchorujemy, a jeśli już chorujemy, to nie wyzdrowiejemy. Reklamy cudownych wyciągów z cudownych roślin utwierdzają nas w tych przekonaniach: „zjedz golonkę i kremówkę, a potem weź tabletkę X i twoja wątroba poczuje się świetnie”.
Komu by się chciało reklamować kaszę jaglaną? Nie opłaca się. Jest tania, powszechnie dostępna i każdy może sobie na nią pozwolić. Zero elitarności. Nie pochwalisz się w towarzystwie „jem kaszę jaglaną, dlatego się nie przeziębiam”. Możesz liczyć co najwyżej na odpowiedź „aha”. Co innego miód manuka – „wow, gdzie kupiłaś, za ile, ile tego jesz”... Aktem odwagi jest wyjęcie w firmowej kuchni kiszonej kapusty na obiad – zaraz wszyscy pytają „co tak skromnie, ty się tym najesz?” Jakoś nie padają takie pytania przy rukoli, a kaloryczność podobna.
Ostatnio namnożyło się osób, które ciastko popijają roibosem ze słodzikiem, a hamburgera zagryzają spiruliną i uważają, że się zdrowo odżywiają. No cóż, lepszy hamburger ze spiruliną niż bez niej, od czegoś trzeba zacząć – byle na tym nie poprzestać.
Ja nie twierdzę, że superfoods to ściema i nie warto kupować. Dziwi mnie tylko ta wiara, że egzotyczne superfoods czyni cuda. Cuda czyni codzienne zdrowe odżywianie, które wcale nie musi być drogie ani egzotyczne.

wtorek, 16 lipca 2013

Polowanie na ubranie

Jakiś czas temu we wpisie „Minimalistyczna szafa” pisałam, że już wiem, jak chcę się ubierać, tylko nie wiem, gdzie. I niewiele się zmieniło w tym zakresie. Jako że jednocześnie zaczęłam wdrażać politykę „zero ubraniowych kompromisów”, przez pewien czas istniało poważne ryzyko, że zacznę chodzić nago: wyrzucałam zniszczone rzeczy, a nowych nie przybywało. Cóż, nadal nie jestem tą perfekcyjnie ubraną kobietą, którą chciałabym widzieć w lustrze, ale paru rzeczy się nauczyłam.
1.            Kolor to podstawa i tu nie warto iść na żadne ustępstwa. Źle dobrany kolor podkreśli wszystkie niedoskonałości cery (nawet te, których nie ma) i sprawi, że najbardziej wypoczęta skóra będzie wyglądała na zmęczoną.
2.            Ograniczenie szafy do kilku kolorów to  strzał w dziesiątkę. Teraz prawie każda spódnica/spodnie pasuje do każdej „góry”, a większość bluzek z krótkim rękawem do większości swetrów, bluz, szali itp. Piszę „większość”, bo nie założę bluzy z kapturem do eleganckiej spódnicy, a bluzki koszulowej do dresowych spodni. Ale gdybym miała taki kaprys, to nie ma kolorystycznych  przeciwwskazańJ To uproszczenie niesamowicie pomaga szybko coś wybrać przed wyjściem z domu, a pakowanie się na wyjazd ogranicza do kilku minut.
3.            Tak jak kolor jest ważny dla cery, tak krój dla sylwetki, a kompromisy w tym zakresie sprawią, że będziemy wyglądały zbyt grubo/chudo lub w ogóle bezkształtnie. Ale jeśli ktoś posiada umiejętność szycia lub sprawdzoną krawcową, może rozważyć skrócenie, zwężenie tudzież inne drobne przeróbki. Należy  jednak bardzo uważać, bo:
a.   niektóre ubrania przestają dobrze wyglądać przy zmienionych proporcjach;
b.   zakup może trafić na dno szafy oczekując w nieskończoność aż będziemy miały czas i ochotę zająć się jego uzdatnianiem do noszenia.
4.            Nie jestem osobą potrafiącą znaleźć perły w stosie badziewia, więc chodzenie do second handów i sklepów z końcówkami serii jest dla mnie stratą czasu. Być może wyszukiwania pereł można się nauczyć – chętnie bym się wybrała na takie szkolenie.
5.            Bardzo mi pomogło przejrzenie metek swoich ulubionych ubrań, tych wygodnych i dobrych jakościowo. Okazało się, że większość z nich jest z kilku tych samych sklepów. Te sklepy odwiedzam teraz częściej, darowując sobie wycieczki do tych, gdzie mimo zachęcających wystaw nigdy nic nie kupiłam.
6.            Planowanie zakupów pomaga uniknąć biegania z obłędem w oczach w poszukiwaniu czegoś niezbędnego na jutro. Przy pierwszych objawach przecierania się dżinsów rozpoczynam polowanie na następne. Sukienki szukam niezwłocznie po otrzymaniu zaproszenia na wesele. Przy wyrzucaniu starego t-shirta liczę pozostałe, czy mi wystarczą latem pomiędzy jednym praniem a drugim, gdyby dobra pogoda jakimś cudem utrzymała się dłużej niż kilka dni.
7.            Ekspedientki nie gryzą (chyba, że mają zły dzień, albo do zamknięcia sklepu jest pięć minut). Jako osoba, która nie cierpi robić zakupów i uważa to za okropną stratę czasu, zaczęłam pytać obsługę sklepu, czy mają to, czego szukam. To znacznie skraca wizytę w sklepie, szczególnie:
a.   „dżinsowym” – spodnie ułożone na półce wyglądają tak samo i o ile krój zwykle jest dobrze opisany, to nie wiadomo, czy dżinsy są w jednolitym kolorze czy z mocnymi przetarciami, czy są fabrycznie podarte, nabijane ćwiekami itd.
b.   bieliźnianym - noszę nietypowy rozmiar, który trudno dostać w sensowym kolorze i fasonie, więc przeglądanie wieszaków tylko po to, by na koniec się dowiedzieć, że z mojego rozmiaru jest tylko model dla 80-latek jest bardzo irytujące.
8.            Specjalistyczne sklepy są lepsze niż takie, w których jest mydło i powidło. Kiedyś szukałam torebki we wszystkich sklepach, w których widziałam choć jedną wiszącą przy jakiejś sukience, a ostatecznie i tak najlepszy model znajdowałam w sklepie z galanterią skórzaną. Teraz torebki szukam w sklepie z torebkami, stroju kąpielowego w sklepie z bielizną, a eleganckich ubrań w sklepie ze strojami wizytowymi. Nie mówię, że w innych nic się nie znajdzie, ale profilowany sklep daje większe możliwości, a i producent specjalizujący się w danej rzeczy zwykle zrobi ją lepiej niż firma, dla której ten produkt jest tylko uboczną działalnością.
9.            W przypadku trudno dostępnych, uniwersalnych fasonów warto robić zapasy ubraniowe. W moim przypadku dotyczy to butów. Teraz na przykład od kilku sezonów nie mogę znaleźć odpowiednich sandałów i zostałam zmuszona (przez ostatnią, rozlatującą się parę) do kupienia czegoś, na co nie mogę patrzeć (pocieszam się, że przynajmniej jest wygodne). Jak tylko wróci moda na bardziej klasyczne modele, niezwłocznie kupię kilka par.

piątek, 31 maja 2013

Rutyna

Ścielenie łóżka, zmywanie naczyń, sprzątanie, zakupy… szara codzienność. Mija godzina za godziną, dzień za dniem i ciągle brakuje czasu na to, co naprawdę ważne. Oczywiście można odnaleźć radość w tych codziennych, zwykłych obowiązkach. Można uczynić z nich rytuały, przy okazji trochę się poruszać, ćwiczyć bycie tu i teraz… Ja mimo wszystko staram się ilość tej szarzyzny po prostu zmniejszyć. Jakoś niespecjalnie uznaję sprzątanie za cel swojego życia i jest pewna subtelna różnica pomiędzy bieganiem ze ścierką lub listą zakupów a bieganiem po parku. Oczywiście nie da się całkowicie wyeliminować wszystkich drobnych spraw do załatwienia, ale im jest ich mniej, tym lepiej.
                Takie zakupy na przykład. Jak się człowiek zastanowi co zamierza zjeść w najbliższym dniach to mu wystarczy raz w tygodniu pójść do sklepu i kupić jednorazowo wszystkie potrzebne rzeczy. Wprawdzie ręce od dźwigania może mieć wyciągnięte do kolan, ale przynajmniej oszczędza nogi na codziennym chodzeniu do sklepu i staniu w kolejkach. A i szansa na kupienie czegoś spoza listy jest mniejsza, bo jak zakupy duże, to jak tu zmieścić nadprogramowe ciasteczka. Opcja dla jeszcze bardziej wygodnickich: zakupy przez Internet. Zdarzają się oferty nawet bez dodatkowej opłaty za dostawę.
                A gotowanie? To jest dopiero temat rzeka! Mimo że lubię gotować to nie zamierzam spędzić 24 h by przygotować kaczkę po pekińsku. Wybieram takie dania, których przygotowanie jest szybkie i nie wymaga brudzenia wszystkich dostępnych naczyń. Jeśli składniki jakiejś potrawy wymagają najpierw podgotowania, potem podsmażenia, potem zmiksowania, a na końcu lądują w piekarniku, to wyrzucam przepis. Jeśli potrawa wymaga jednoczesnego przyrządzenia marynaty, panierki i dwóch sosów – wyrzucam przepis. Tak samo jeśli przepis składa się z dwudziestu składników, które to w większości są potrzebne tylko i wyłącznie do tej jednej potrawy (jak często się używa  sosu Worcester, jeśli nie jest się pasjonatem brytyjskiej kuchni?). Ilość składników i czasu spędzonego na gotowaniu na szczęście nie przekłada się na jakość – można gotować dobrze, prosto i szybko.
                Jestem z tych kobiet co to bardzo lubią mieć czysto, ale nie lubią sprzątać. Nie powiem, czasami sprawia mi przyjemność ścieranie kurzy czy szorowanie kuchenki, ale to nie dlatego, że szorowanie samo w sobie jest takie wspaniałe, tylko ze względu na efekt końcowy i porównanie „przedtem – potem”. W tej sytuacji kusząca jest opcja długiego niesprzątania by efekt „przedtem-potem” był bardziej widoczny… O wiele milej jest jednak przebywać w pomieszczeniach, które zawsze są czyste (albo chociaż na takie wyglądają). Szansa na utrzymanie porządku jest większa jeśli dobrze przemyślimy wystrój wnętrz. Za każdym razem gdy u rodziców zdejmuję firanki aby je uprać, uprasować (są z tych gniotących się niestety) i zawiesić z powrotem – cieszę się, że na swoich oknach mam tylko rolety. Albo kwiaty doniczkowe: te ciągle kwitnące i zasypujące parapety opadłymi płatkami, te z drobnymi liśćmi, które trzeba wkładać pod prysznic aby odkurzyć, to dźwiganie ziemi i babranie się z przesadzaniem w coraz większą i większą doniczkę… co kto lubi, ja osobiście nie lubię. Dbanie o milion drobiazgów zawsze będzie czasochłonne, bez względu na to, czy przyjmiemy strategię wielkich porządków raz w tygodniu czy sprzątanie skrawek po skrawku w wolnych chwilach. Często też milion drobiazgów wymaga osobnych środków czyszczących do każdego z nich – warto się zastanowić, czy można je zastąpić jednym uniwersalnym płynem zamiast biegać po domu z całym asortymentem działu chemicznego, w który to asortyment trzeba przecież zainwestować. I jeszcze jedna kwestia: czy potrzebujemy tych ogromnych przestrzeni stanowiących hektary do sprzątania. Co innego jeśli ktoś odziedziczył rezydencję i nie ma możliwości lub sensu się przeprowadzić, ale jeśli ktoś jest na etapie planowania nowego lokum to zapewniam, że w tym przypadku od przybytku głowa może boleć jak się nie przemyśli, ile metrów będzie nam w życiu potrzebne.
                I jeszcze o prasowaniu. To jest jedna z tych spraw, na które lepiej jest poświęcić jednorazowo trochę więcej czasu niż dzielić na małe części (oszczędność czasu na rozkładanie deski i energii na rozgrzewanie żelazka) – tak to sobie tłumaczę, jak dotąd nieskutecznieJ Ale któregoś pięknego dnia się pochwalę, że prasuję wszystkie rzeczy od razu po każdym praniu zamiast pojedynczą sztukę pięć minut przed wyjściem z domuJ

sobota, 27 kwietnia 2013

Prawo zasiewu i zbioru

Istnieją pewne naturalne prawa, które działają, czy nam się to podoba czy nie, czy w nie wierzymy, czy nie. Jednym z moich znienawidzonych jest prawo zasiewu i zbioru: jeśli siejesz pietruszkę, to wiesz, że wyrośnie z niej pietruszka. Chyba że trafisz na nieuczciwego sprzedawcę, to wyrośnie Ci marchewka, ale to i tak znaczy, że prawo zasiewu i zbioru zadziałało – nasiona marchwi nie mogą stać się nasionami pietruszki, choć czasami bardzo byśmy chcieli aby było inaczej. Brzmi absurdalnie? Ktoś powiedział, że większość naszych modlitw to błagania, by prawo zasiewu i zbioru nie zadziałało: nie uczyłam się do egzaminu, więc naturalną konsekwencją powinno być jego oblanie, ale po testach błagam dobrego Boga aby jeszcze tym razem „się udało”, bo następnym razem to już będę tak przygotowana, że zagnę nawet samego profesora. Albo słodycze: jak fajnie byłoby je zjadać kilogramami nie wpadając w otyłość ani cukrzycę! Niektórym się przecież udaje. O, jak ja nie cierpię ponoszenia konsekwencji! Mocno postanawiam, że następnym razem to już się bardzo, bardzo postaram, i pewnych rzeczy to już nigdy nie zrobię, a inne tu już zawsze, ale to zawsze będę robić. Wychodzi różnie. Czyli jak zwykle.
Czasami zapominam, że prawo zasiewu i zbioru działa również na naszą korzyść. Cieszymy się przecież, gdy dzięki zbieraniu ziarnka do ziarnka codziennych małych starań nasze relacje z ludźmi stają się piękne. Gdy odkładane od czasu do czasu 10 groszy staje się pokaźną sumką. Gdy udaje się projekt, nad którym ślęczeliśmy dniami i nocami. Oczywiście byłoby wspaniale, gdyby malutkie ziarenko stawało się nazajutrz wielkim drzewem, ale zwykle trzeba długo czekać na efekty pracy. Ten czas oczekiwania ma tę zaletę, że jeśli robimy coś źle, możemy zawrócić zanim będzie jeszcze gorzej. W każdej chwili możemy zawrócić i zacząć coś robić inaczej, lepiej, we właściwym kierunku. I nawet jeśli efektów nie zobaczymy od  razu, one przyjdą.
Ostatnio jestem zafascynowana filozofią Kaizen. To idea ciągłego doskonalenia za pomocą małych, ledwie zauważalnych zmian, krok po kroku, ziarnko do ziarnka. Wywracanie całego życia do góry nogami rzadko się sprawdza. Spójrzmy na postanowienia noworoczne: ile z nich co roku się powtarza, wciąż pozostając niezrealizowanymi. Ludzie z dnia na dzień zaczynają jeść wyłącznie zdrowe produkty, ćwiczyć pięć razy w tygodniu po dwie godziny, ograniczają wydatki do złotówki dziennie. Wytrzymują tak  dwa miesiące, a potem idą na wielkie zakupy i do końca roku zalegają na kanapie z wielką paczką chipsów, by w Sylwestra znów planować wielkie zmiany. Przeczytałam niedawno, że bardzo ważne jest dotrzymywanie obietnic składanych samemu sobie. To buduje nasze zaufanie do siebie i wiarę we własne możliwości. Lepiej obiecać sobie małą rzecz i wywiązać się z tej obietnicy niż robić wielkie postanowienia, których niedotrzymanie tylko nas zdołuje i wpędzi w poczucie winy. Nie obiecujmy sobie niczego, o czym wiemy, że będzie mało prawdopodobne do zrealizowania. To przyniesie więcej szkody niż pożytku.
Małe zmiany nie wydają się atrakcyjne, bo nie przynoszą szybkich efektów. Ale te efekty są trwałe, a samo wdrażanie zmian nie jest męczące. Może dlatego ich nie doceniamy i nie wierzymy w ich skuteczność. Może gdzieś w podświadomości mamy zakodowane, że musimy ciężko się napracować aby coś osiągnąć, inaczej to się nie liczy. Może brakuje nam poczucia, że robimy coś wielkiego, spektakularnego, budzącego powszechny podziw (albo chociaż nasz własny). Czy ktoś by się zmęczył ćwicząc minutę dziennie? Pewnie nie, trudno też nazwać wielkim osiągnięciem tak małą aktywność. Ale zaczynając od minuty nawet nie zauważymy, kiedy zaczniemy ćwiczyć dwie minuty, potem trzy i nie wiadomo kiedy zrobi się z tego pół godziny regularnego wysiłku. I to bez wyznaczania terminów, od kiedy to zaczniemy ćwiczyć minutę dłużej, a kiedy przejdziemy do dziesięciu minut. Zmuszanie się do dłuższych ćwiczeń zadziała tak samo jak w przypadku postanowień noworocznych – zrezygnujemy z nich. Trzeba poczekać aż wydłużenie czasu przyjdzie samo. Może po tygodniu, może po miesiącu, ale przyjdzie, łatwo i naturalnie. Oczywiście nie będziemy mogli natychmiast się pochwalić, jak to kondycja nam się poprawiła i jacy dzielni jesteśmy spędzając w pocie czoła długie godziny, ale istnieje większa szansa, że za trzy lata nadal będziemy ćwiczyć zamiast zalegać na kanapie. I będzie nam to sprawiać dużo przyjemności.

piątek, 8 lutego 2013

Szczerość

Kłamiemy w samych dobrych intencjach: by nie sprawić komuś przykrości, zataić coś, co przedstawi nas w złym świetle, by chronić innych przed zranieniem. I oczywiście kłamstwo ma nam uprościć życie. Po co się stresować trudną prawdą, skoro można łatwo skłamać. Tymczasem nic tak nie upraszcza życia jak mówienie prawdy. Nie chodzi mi o to, by w czasie wojny powiedzieć wrogowi, że tak, ukrywamy partyzantów w piwnicy. Mam na myśli pozbycie się drobnych, codziennych, „niewinnych” kłamstewek, które w naszym mniemaniu są czymś dobrym, a tak naprawdę rujnują nasze życie. Tak jak kropla drąży skałę, tak one powoli wsiąkają w człowieka aż w końcu sam się gubi i nie wie, co jest prawdą, a co nie. „Kochanie, tak wspaniale wyglądasz w tym buraczkowym sweterku”. Właściciel/właścicielka buraczkowego sweterka przez słodkie pięć minut delektuje się komplementem, jest miło, buraczkowy sweterek staje się jego/jej ulubionym i specjalnie dla nas zakłada go jeszcze częściej. I co? Nas mdli na widok sweterka, a osoba go nosząca brzydnie w naszych oczach. Któregoś pięknego dnia zapominamy, co mówiliśmy wcześniej, wypalamy prawdę i mamy bardzo ciężkie popołudnie… Więc po co był ten sztuczny zachwyt? Nie można było skomplementować czegoś, co się nam naprawdę podoba, pomilczeć albo delikatnie powiedzieć „w niebieskim jest ci lepiej”? Jeszcze gorzej jest z komplementami kulinarnymi: chwalimy znienawidzone kluski, a potem dostajemy je co drugi dzień, bo ktoś chce nam sprawić przyjemność. Albo przedstawiamy siebie jako melomana, a potem dostajemy bilety na koncerty muzyki poważnej, na których znowu musimy kłamać okazując zachwyt, gdy tak naprawdę mamy  ochotę zatkać uszy. ”Kłamstwo ma krótkie nogi”. Zawsze interpretowałam to powiedzenie jako przestroga, że prawda prędzej czy później wyjdzie na jaw, ale niedawno odkryłam jeszcze jedno jego znaczenie: kłamstwo daje chwilę psychicznego komfortu, ale w dłuższej perspektywie słono płacimy za tę chwilę. Obciążamy się koniecznością pamiętania, co komu powiedzieliśmy. Męczy nas wewnętrzny niepokój lub wyrzuty sumienia - mniejsze lub większe w zależności od skali przewinienia. Musimy żyć z konsekwencjami naszych kłamstw, choćby jedząc te wstrętne kluski. Stresujemy się, że prawda wyjdzie na jaw. Stresujemy się jeszcze bardziej, gdy wychodzi na jaw. Tracimy dobre relacje z okłamywanymi ludźmi. Nawet jeśli oni nie wiedzą, że ich okłamujemy, to jednak nie jesteśmy z nimi tak blisko, jak moglibyśmy mówiąc prawdę.
Inną kwestią jest sposób mówienia prawdy. Prawda nie musi być brutalna. Przez wzgląd na uczucia innych ludzi, takt jest mile widziany, szczególnie w ważniejszych kwestiach niż gotowanie klusek.