O mnie

Moje zdjęcie
Chcę żyć życiem uważnym, świadomym i radosnym. Nie zawsze się da, nie zawsze potrafię, nie zawsze się udaje. Ale nieustannie próbuję.

piątek, 12 września 2014

Trudne czasy

   To się może każdemu przydarzyć. Choroba w rodzinie, utrata pracy, zła inwestycja... i nagle z przyzwoitego poziomu nasze dochody spadają do minimum socjalnego, być może nawet do zera. Nie jest łatwo ani się z tym pogodzić, ani sobie radzić w takiej sytuacji, szczególnie gdy światełko w tunelu wydaje się bardzo odległe.
   Jest mnóstwo porad, co należy zrobić w takiej sytuacji: zapisuj wszystkie wydatki, zrezygnuj z samochodu i wyjść do restauracji, kupuj tylko podstawowe artykuły, oszczędzaj wodę, sprzedaj niepotrzebne rzeczy... to wszystko prawda i warto z tych porad skorzystać. Tylko że przez te ograniczenia finansowe człowiek zaczyna się czuć jak ostatni nędzarz, a życie wydaje się szare, pełne wyrzeczeń i pozbawione przyjemności. To dlatego tak trudno zmienić swoje nawyki i wytrwać w narzuconych sobie ograniczeniach. Może człowiek tak po prostu ma, że jak się do czegoś zmusza to mu nie wychodzi.
   W moim życiu bywały lepsze i gorsze momenty. Teraz jest ten lepszy i próbuję coś odłożyć na tzw. czarną godzinę. To prawda, nie mam takiej motywacji jak osoba przyparta do muru i może dlatego po tygodniach oszczędzania zdarza mi się szaleństwo zakupowe, po którym bilans miesiąca wychodzi na zero. Ale czasami udaje mi się trochę odłożyć i wtedy jestem z siebie bardzo dumna.
   Czytałam niedawno książkę „Życie może być proste”, gdzie jest omawiany m.in. aspekt finansowy. Większość porad już znałam, ale dwie z nich mnie zaintrygowały.
   Pierwsza z nich przemówiła do mnie jeszcze najbardziej: znajdź radość w oszczędzaniu! Ciężko jest wytrwać w postanowieniach, które uważamy za trudną i nudną konieczność. Zmniejszysz uciążliwość liczenia każdej złotówki jeśli podejdziesz do tego z entuzjazmem. Zrób z tego sport – sprawdzaj samego siebie, jak dobre wyniki możesz osiągnąć. Załóż się sam ze sobą, do jak niskiej kwoty uda ci się obciąć koszty utrzymania. Zostań najbardziej kreatywną osobą w wymyślaniu sposobów oszczędzania i wyszukiwaniu darmowych rozrywek. Wbrew pozorom takie podejście jest bardzo wciągające. Przykład? Zaczęłam sprzedawać niepotrzebne rzeczy na portalu aukcyjnym – po części w ramach odgracania mieszkania, po części z powodów finansowych. Najpierw trafiły na aukcje przeczytane książki, do których nie chciałam wracać. Potem nietrafione prezenty. Potem nienoszone buty, ubrania nie zakładane przez lata, ozdoby, których widok już dawno mnie znudził, sprzęt elektroniczny, z którego już nie korzystam... Mąż-chomik powstrzymał mnie przed przeszukiwaniem szafek kuchennych, bo gdyby nie to, sprzedałabym jeszcze nieużywaną łyżkę do lodów, bidon i kieliszki do wódki. Nieważne, że za niektóre z tych rzeczy dostaję 5 zł. Gdyby nadal bezużytecznie stały w moich szafkach, ich wartość byłaby zerowa, a lepiej mieć 5 zł niż zero. Lubię obserwować moje aukcje, liczbę wyświetleń, lubię odpowiadać na pytania kupujących i tylko chodzenie na pocztę mnie irytuje. Sprzedawanie na aukcjach stało się moją rozrywką, nawykiem i pierwszą myślą gdy dostaję nietrafiony prezent albo nie jestem zadowolona z jakiegoś zakupu.
   W tej sytuacji naturalną koleją rzeczy stało się kupowanie przez internet. Zaczęło się od AGD i elektroniki, na której są bardzo duże różnice względem sklepów stacjonarnych i o tym powszechnie wiadomo, ale różnice na cenach zabawek mnie zaskoczyły. Jak to możliwe, że można coś kupić za połowę ceny? I mam tu na myśli rzeczy zupełnie nowe, w oryginalnych opakowaniach. Teraz sprawdzanie sklepów internetowych i portali aukcyjnych jest czymś odruchowym, a widok okrągłej, zaoszczędzonej kwoty jest bardzo satysfakcjonujący. Dodatkowym bonusem jest to, że wspieram takimi zakupami małe rodzinne firmy, a nie zagraniczne molochy, które podatki płacą na Bahamach.
   Drugim moim „sportem” jest oszczędzanie na rachunkach. Zaczęło się od dbałości o ochronę środowiska – zakręcanie wody podczas mycia zębów, gaszenie światła w nieużywanych pomieszczeniach. Teraz wyłączam wodę pod prysznicem na czas namydlania, używam odżywek do włosów bez spłukiwania (na inne zresztą i tak nie znajduję czasu), zupę gotuję przez czas potrzebny do jej ugotowania, a nie na zasadzie „pół godziny w tę czy w tamtą nie zrobi różnicy”. I ciągle kombinuję, jak by tu zużywać jeszcze mniej wody i prądu. Odkąd przekonałam ukochanego, że warto oszczędzać, moje rachunki z roku na rok spadają zamiast rosnąć.
   Przez długi czas sporym wyzwaniem było dla mnie ograniczenie wydatków żywnościowych. Wprawdzie „na jedzeniu nie powinno się oszczędzać”, ale zawsze uważałam, że można jeść tanio i zdrowo, trzeba tylko wykazać się większą kreatywnością. Na początek ustaliłam sobie dzienny limit wydatków na jedzenie i postawiłam, że jeśli wydam mniej, to za różnicę będę mogła kupić sobie coś extra (ale to „extra” wg moich założeń musiało być też zdrowe): orzechy brazylijskie, pistacje, zimnotłoczony ekologiczny olej ... Szybko się okazało, że oszczędzanie na jedzeniu w zamian za extra nagrodę jest bardzo przyjemne. Z czasem przestałam tych nagród potrzebować – zdrowe i tanie odżywianie stało się nawykiem. Chyba nie muszę wspominać, że już początkowy ustalony przeze mnie limit był niższy od dotychczasowych wydatków.. Potem obliczyłam, jaką część rocznej pensji wydaję na jedzenie na zewnątrz i wynik mnie powalił. Od razu znalazłam więcej czasu na domowe gotowanie i zabieranie własnych obiadów do pracy. Nie zrezygnowałam całkowicie z restauracji, ale i tu wydaję mniej, odkąd toczymy z ukochanym cichą rywalizację, czyj posiłek będzie tańszy.
   I tak ziarnko do ziarnka, ziarnko do ziarnka... Moje oszczędności mogłyby stać się naprawdę imponujące, gdyby nie te chwile zakupowych słabości. Ani nie umiałam nad nimi raz na zawsze zapanować, ani nawet wyjaśnić samej sobie, jak to się dzieje, że regularnie, po kilku tygodniach solidnego pilnowania budżetu, nagle znajdowały się tak potrzebne wydatki, że koniecznie należało je ponieść, zżerając efekty oszczędzania. Wskazówkę znalazłam we wspomnianej wcześniej książce. Jej druga porada dotyczy mentalnego nastawienia – jeśli sobie ustawisz w głowie, że na koniec miesiąca chcesz mieć stan konta na zero, podświadomie dążysz do takiego właśnie wyniku. Jeśli koncentrujesz się na tym by nie przekroczyć przyznanego ci debetu, nie przekroczysz go, ale na pewno wykorzystasz jego maksymalny limit. Dlatego tak ważne jest, by się nastawić na konkretną i możliwą do osiągnięcia, dodatnią cyfrę na swoim koncie, co też niezwłocznie uczyniłam. Po pierwszym miesiącu muszę przyznać, ze zadziałało. Teraz czekam na okrągłe, długoterminowe efekty:)

piątek, 7 lutego 2014

Fałszowanie żywności

Czytałam niedawno książkę o czasach I wojny światowej, kiedy to żywność była niesamowicie droga i trudno dostępna. A jak już udało się ją zdobyć, bywała to zafałszowana wersja prawdziwej żywności i nadawała się jedynie do wyrzucenia. Mąka mogła zawierać kredę lub sproszkowane żołędzie, a chleb trociny. Po zjedzeniu czegoś takiego człowiek w najlepszym wypadku spędzał długie godziny w toalecie, w najgorszym był to jego ostatni posiłek.
Wojna dawno minęła, a my nadal (znów?) mamy czasy fałszowania żywności. I nie mam tu na myśli tylko niezgodności składu produktu z deklaracją na etykiecie. Dodawanie mleka w proszku, koszenili czy gumy guar to też fałszowanie żywności, bo dostajemy mniej (lub wcale) prawdziwego jogurtu, a to jogurt chcemy kupić, a nie gumę guar. Kupowanie „sera wędzonego” z ekstraktem dymu wędzarniczego to też nie to samo, co kupno sera rzeczywiście uwędzonego w prawdziwym dymie. Różnica między wojennym a współczesnym fałszowaniem żywności jest taka, że ten proceder odbywa się w majestacie prawa, a skutki spożywania takiego pseudo-jedzenia wychodzą po latach. Wtedy już nie można urządzić obławy na nieuczciwego producenta, co to konserwant do mąki dodał, bo po pierwsze dowody rzeczowe dawno zjedzone, a producent zwinął interes (lub, co częściej spotykane, zmienił nazwę firmy), po drugie miał prawo wcisnąć tyle konserwantów ile mu się podobało, po trzecie nikt mu nie udowodni, że to przez niego choruje na raka, bo „konserwanty stosują wszyscy”, a bez konserwantów to mąka by się zepsuła jeszcze będąc pszenicą w kłosie. Abstrakcyjny przykład? W Polsce jeszcze nie widziałam mąki z konserwantami, ale w Kanadzie moja koleżanka nie znalazła innej w zwykłym sklepie.
A z dnia na dzień fałszywej żywności przybywa. Jeszcze parę lat temu udawało mi się kupić prawdziwy żółty ser, teraz w zwykłym spożywczym nie ma żadnego bez chlorku wapnia. W ten sposób ser zniknął z mojego menu. Podobnie jak twarożek o smaku łososia bez grama łososia i sok malinowy, który obecnie jest syropem malinowym zawierającym 0,03% soku malinowego. Mam nadzieję, że nie kupujcie miodów będących „mieszaniną miodów z krajów Unii Europejskiej i spoza Unii Europejskiej”, bo naturalnego, chińskiego zanieczyszczenia metalami ciężkimi nikt nie musi podawać na etykiecie. Kiedyś wyrób czekoladopodobny był podpisany jako wyrób czekoladopodobny, teraz producenci bez żenady nazywają parówkami cielęcymi coś, co zawiera 2% cielęciny albo nie zawiera jej wcale. Żywność jest powszechnie dostępna, półki uginają się od mnogości produktów, więc to nie lata nieurodzaju zmusiły ludzi do dodawania gumy guar do dżemów. Jak zwykle chodzi o pieniądze: co by tu zrobić, by zarobić więcej, jeszcze więcej i jeszcze więcej. Międzynarodowe koncerny podrabiają nawet swoje własne produkty, przygotowując na rynki wschodnioeuropejskie specjalne linie o pogorszonym składzie (wszyscy wiemy, czemu taką popularnością cieszą się proszki do prania z Niemiec). Gdyby mogli to by sprzedawali powietrze. Co ja mówię, już sprzedają powietrze – wystarczy spojrzeć na te nadmuchane paczki chipsów do połowy puste.
Na prawo nie ma co liczyć – jak widać można używać w produkcji i sacharozę wywołującą raka, i syrop glokowo-fruktozowy odpowiedzialny za otyłość Amerykanów, i aspartam powodujący bóle głowy. Ba, można nawet przeprowadzić badania, z których jasno będzie wynikać, że dany komponent jest zupełnie nieszkodliwy – nikt przecież nie będzie wnikać, na jakiej populacji przeprowadzono testy, w jakich dawkach podawano produkt i jak długo. Ważne, aby wyniki testów odpowiednio nagłośnić w mediach, nie nagłaśniając przy tym, kto te testy sponsorował. Jeśli się okaże, że lobby spożywcze naciska na zniesienie obowiązku podawania składu produktów – nie będę zdziwiona. Bo w tym chemicznym świecie żywności pozostała nam tylko jedna broń: protest konsumencki. To działa – zaczynają się pojawiać napisy „bez glutaminianu sodu”, „bez konserwantów”, „bez sztucznych barwników”. Chciałabym jeszcze zobaczyć napisy „bez stabilizatorów”, „bez zagęstników”, „bez regulatorów kwasowości”. I to wszystkie na raz na każdym opakowaniu.